Valerian pokazuje nam świetnie pomyślany i pięknie przedstawiony
utopijny świat. Jednak słaby scenariusz i koszmarne dialogi rujnują całe
wrażenie.
Wydawana przez ponad 40 lat komiksowa seria Valérian et Laureline jest niewyczerpanym rezerwuarem pomysłów i
motywów dla twórców science-fiction. Historie o parze specjalnych agentów,
którzy podróżują przez przestrzeń i czas zainspirowała wiele dzieł, od Gwiezdnych Wojen do Piątego Elementu. Właśnie reżyser tego ostatniego, za pośrednictwem
założonej przez siebie wytwórni EuropaCorp wydał ostatnio 210 mln euro, by
nakręcić ekranizację swojego ulubionego komiksu. Do dorzucenia się do produkcji
namówił takie firmy jak Orange czy BNP Paribas. Jest to więc europejski – nie hollywoodzki
– blockbuster.
Valerian zaczyna się serią
scen w skrócie przedstawiających „setting” filmu: zjednoczona ludzkość
rozbudowała Międzynarodową Stację Kosmiczną „Alfa” i skontaktowała się z
pierwszymi, a później kolejnymi rasami kosmitów. Po kilkuset latach Alfa stała
się nieformalną stolicą tego regionu Galaktyki i musiała być przeniesiona z
orbity Ziemi w inne, wygodniejsze miejsce. Obecnie Alfa to „miasto tysiąca
planet”, wielka stacja kosmiczna, gdzie tysiące ras żyje w pokoju. Handel i
wzajemne stosunki kwitną. Jest to piękna, utopijna wizja przyszłości. Współczesnego,
wychowanego na produkcjach cynicznych reżyserów typu Tarantino, widza może
razić „naiwność” tej wizji. Ponadto opętani polityką spod znaku „alt-right”
pewnie zarzucą filmowi „propagandę” – w końcu film pokazuje zjednoczoną w
federację ludzkość! Jednak ja uważam, że takie wizje są nam teraz potrzebne.
Przesączonemu pesymistycznymi obrazami z Matrixa,
Mad Maxa czy Terminatora umysłowi współczesnego widza dobrze zrobią nieco
jaśniejsze obrazy.
Niestety, opisane przeze mnie powyżej „propagandowe” wrażenie zostało
całkowicie zrujnowane, o czym za chwilę.
Następnie następuje scena pokazująca idylliczne życie na planecie Mul.
Żyli tam, w harmonii z naturą i z samymi sobą, wysocy i chudzi obcy. Niestety
ich idealne życie skończyło się, gdy nad ich planetą odbyła się kosmiczna
bitwa. Wraki statków spadły na planetę, niszcząc na niej całe życie. Mimo, że scena
wywołuje silne skojarzenia z Avatarem
i ogólnie nie jest zbyt oryginalna, to ogląda ją się dobrze. Kosmici nie
wypowiadają ani jednego słowa w zrozumiałym języku, widok ich sielankowej
planety wywołuje uczucie błogości a scena katastrofy emocjonuje i smuci – mimo że
kosmitów widz poznał dosłownie 5 minut temu.
Niestety wtedy następuje prawdziwa katastrofa – dla filmu i widza. Na
ekranie pojawiają się główni bohaterowie i zaczynają mówić. Każda wypowiedź z
ich ust jest torturą. Nie mają oni ani jednej dobrej kwestii. Wszystko, co
mówią wywołuje poczucie żenady (ang. cringe). Gadają takie niewiarygodne i
denerwujące głupoty, że miałem ochotę wyjść z kina. Mimo że lekkie wysokobudżetowe
blockbustery (typu np. filmów Marvela) mimo ich głupoty ogląda się dość
przyjemnie, scenariusz i dialogi Valeriana
wywoływały u mnie niemal fizyczny ból. Niestety festiwal żałości trwa aż 2
godziny i 17 minut.
Valerian i Laurelina są rzekomo parą. W trakcie filmu on nawet kilka
razy (!) się jej oświadcza, a ona za każdym odpowiada niejednoznacznie, często
wyrzucając z siebie banały o miłości. Jednak nie zachowują się jak para, a
bardziej jak ciągle kłócące się rodzeństwo. W wielu recenzjach wytknięto, że
między bohaterami nie ma żadnej „chemii” i jest to prawda. W ogóle nie widać
między nimi żadnego uczucia. Wszystkie ich wymiany zdań sprowadzają się do
słownych przepychanek rodem z przedszkola. Nawet gdy zaczynają mówić o czymś z
założenia poważnym (np. o szczegółach swojej misji), to za każdym razem w przeciągu paru sekund pojawia się jakiś „żarcik
słowny”, „cięta uwaga” (ang. quip). Natężenie quipów jest większe nawet niż w Strażnikach
Galaktyki i Doktorze Strange’u.
Ponadto, Valerian (co zostało nam dobitnie pokazane w pierwszych
minutach tej postaci na ekranie) ma być tzw. kobieciarzem. Jest to całkowicie
niewiarygodnie, ponieważ rolę tę gra Dane DeHaan. Wygląda on jak śmiertelnie
chory 15-latek i zawsze szepcze. O ile lubię tego aktora i uważam, że pasował np.
do Lekarstwa na Życie, to obsadzenie
go w roli action star było złą decyzją.
Co zaskakujące, nienajgorzej wypada Cara Delevigne. Okazuje się, że ta
instagramowa fotomodelka całkiem dobrze radzi sobie w pewnych konkretnych
rodzajach ról. Dobrze wypadła w Suicide
Squad, gdzie grała tysiącletnią zombie-czarownicę a jej twarzy nie było
widać pod metrem makijażu. Tutaj z kolei jej gra polega głównie na rzucaniu
quipów i robieniu ironicznych minek. Cara ma to w krwi, widać, że od małego
wkurzała kolegów sarkastycznymi żarcikami i droczeniem. Jest jedną z tych
dziewczyn, które na Facebooku w sekcji „znane języki” ustawiają sobie „sarkazm”.
O ile nie będzie obsadzana w jakichś poważnych rolach, wszystko będzie dobrze.
W filmie są, oczywiście, momenty znośne, pokazujące wyobraźnię
twórców. Najbardziej podobał mi się pomysł z bazarem, który jest w innym
wymiarze. Turyści (pokazani jako stereotypowi bogaci turyści z Europy
Zachodniej) w rzeczywistości chodzą po wielkiej, ogrodzonej murem, pustej
przestrzeni na pustyni. Jednak mają założone okulary VR, dzięki którym w ich
odbiorze chodzą po tętniącym życiem bazarze.
Satysfakcjonująca jest też znana ze zwiastuna scena, w której Valerian
przechodzi przez stację przebijając się przez jej kolejne ściany. Za każdą
ścianą jest inny świat, inni kosmici, inne warunki. Ten pokaz wyobraźni autorów
trwa niestety tylko kilkanaście sekund.
Fabuła filmu jest pretekstowa. Opowiada o niewinnych kosmitach,
których planeta została zniszczona przez militarystyczne, obce mocarstwo, ale
którzy przetrwali i wiele lat planowali zemstę, ale jednak zrezygnowali z
zemsty i wybaczają, bo są czystym dobrem. Chcą tylko spokojnego życia. Po takim
skrócie fabuły pewnie spodziewacie się mnóstwa klisz i rzeczywiście tak jest. Tożsamość
głównego złego i charakter jego zbrodni są znane już od samego momentu, gdy się
pojawia. Wszystkie wydarzenia posuwające akcję do przodu są możliwe do
przewidzenia na długo zanim się wydarzą.
Pretekstowy charakter fabuły nie jest czymś złym samym w sobie. Sporo
filmów jest dobrych mimo prostej i przewidywalnej fabuły – przyciągają uwagę
widza czymś innym. Commando – akcja i
dialogi. Piąty Element – szalone przygody
w kosmosie, chemia między postaciami. Sunshine
(2007) – efekty wizualne. Mógłbym wymienić wiele innych. Valerian się do nich nigdy nie zaliczy. Nic nie ratuje tutaj
słabego scenariusza, a katastrofalne dialogi jeszcze go dobijają.
Ogółem, film, poza tym, że jest słaby, jest szkodliwy i to dwóch
polach.
Po pierwsze, robi złą prasę europejskim wysokobudżetowym filmom. Powszechnie
uważa się, że fajną akcję i wysokie przychody zapewniają filmy amerykańskie, a
Europa robi jakieś smutne dramaty dla koneserów. Jedynymi seriami, które
zdobyły uznanie masowej publiczności, były Uprowadzona,
Transporter i Taxi. Valerian miał
szansę być zaczątkiem kolejnej, jednak jest na to zbyt zły. Poza tym, na dzień
dzisiejszy nie zarobił na siebie, jest tzw. flopem.
Masowej publiczności, a nawet szerzej – ludzkości – potrzebne są
optymistyczne wizje rozwoju świata. Takie, które dzieją się w naszej, nie odległej,
galaktyce i w miarę możliwej do ogarnięcia rozumem przyszłości. W pewnym
stopniu taki jest (mimo wszystkich swoich bolączek) Marsjanin, Star Treki czy
seria o Wspólnocie Petera F. Hamiltona. Jednak w moim przekonaniu większą siłę
oddziaływania (nawet podświadomego) mają przekazy, że w kosmosie czai się coś
groźnego (Obcy, Life), ludzkość zmierza do zniszczenia swojej i nie tylko planety (Avatar), w ludzkiej naturze leży dyskryminacja
i wyzysk (Dystrykt 9, Moon, Elizjum) albo że w ogóle nie opuścimy naszej planety i wrócimy do
stanu prymitywnego (Planety Małp, Fallouty, Matrix). Sam jestem cynicznym millenialsem, przekonanym, że przed
Ziemią i człowiekiem nie ma jasnych perspektyw. Chciałbym jednak, by jakieś dzieła
przekonały mnie, że może być inaczej. Valerian tego nie robi, a co więcej,
ośmiesza tę wizję. Spodziewam się, że w najbliższych latach w kinach nie
zobaczymy zbyt wiele optymizmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz