Dunkierka
Christophera Nolana nie jest stekiem bzdur jak Interstellar, ale wciąż nie wychodzi poza typową dla tego reżysera
formułę płytkiego filmu udającego głęboki.
Nolan jest jednym z
najpopularniejszych twórców ostatniego piętnastolecia. Niczym Steve Jobs, nie
tylko rozpoznał i wykorzystał istniejące na rynku trendy, ale praktycznie
stworzył sobie armię oddanych fanów. Użył do tego dobrze przemyślanych,
bezczelnych, ale skutecznych zagrywek, które z każdym filmem nieco modyfikuje,
ale ich duch pozostaje taki sam.
O ile poprzednie filmy
Nolana oszukiwały widzów tak, żeby myśleli, że są mądrzy, tak Dunkierka jest
płytkim blockbusterem oszukującym widzów, że oglądają poważny i szczery film (anty)
wojenny. Film powstał, by stworzyć wrażenie, że Nolan, po bajeczkach w stylu
Mrocznego Rycerza czy Interstellar, wraca do faux-intelektualnego kina w stylu
Memento czy Bezsenności, nie zatracając swojego przywiązania do „warsztatowej
perfekcji”, „wizualnej doskonałości”, „trzymania w napięciu” i innych wypowiadanych
bezmyślnie wyrażeń. Dunkierka, by zaspokoić napalonych fanboyów, została nawet
nakręcona na taśmie 70mm i bardzo mocno forsowane jest oglądanie jej w IMAX. Co
więcej, film zawiera opowiedziane w niechronologicznym porządku trzy historie –
pilota RAF-u walczącego z Luftwaffe, załogi cywilnej łódki płynącej na uwięzionym
na plaży żołnierzom i wreszcie wspomnianych, stłoczonych na plaży żołnierzy,
walczących o przetrwanie. Historie te przeplatają się i są pokazane do końca po
kolei. W przeciwieństwie do Mementa, uchwytującego w ten sposób zaburzenia
pamięci protagonisty, tutaj zabieg ten nie ma żadnego sensu poza tym, żeby
pokazać, że „można”. Służy temu, by widz w ustalonych momentach pomyślał sobie „Aha!
Teraz było cofnięcie czasu!” i odniósł fałszywe wrażenie, że film jest złożony
i „mądry”.
Reżyser podejmuje próbę
pokazania brytyjskiego wojennego patriotyzmu i mobilizacji. Jednak w filmie
widać tylko jedną postać, która jest szczerze przejęta zaistniałą sytuacją,
naprawdę oddana pomaganiu potrzebującym żołnierzom i ogólnie okazująca
jakiekolwiek autentyczne uczucia. Jest to rozdająca herbatę i kanapki z dżemem
bufetowa na statku. Reszta obsady po prostu „spełnia swoją powinność” bez
słowa, bez rozważań i bez emocji. Motywacje płynących na ratunek cywilów są
niewiarygodne, a tak właściwie to ich nie ma. Jest to pewien postęp po
wypluwających bełkotliwe banały postaciach z Interstellar, jednak i tak
pozostawia spory niedosyt. Być może reżyser próbował w ten sposób pokazać
bezduszność i bezuczuciowość wojennych zmagań, jednak bardziej prawdopodobne
jest, że nie czuje on i nie potrafi pokazać patriotycznych uniesień. Nie jestem
zwolennikiem tępej narodowej propagandy w stylu Helikoptera w Ogniu. Jednak ukazanie jednego z ważniejszych dla
Brytyjczyków momentu w ich najnowszej historii, w pewnym sensie będącym jednym
z mitów założycielskich powojennej Brytanii w sposób bezuczuciowy wydaje się
błędne i krzywdzące dla uczestniczących w tych wydarzeniach osób.
Z bohaterami filmu nie
da się sympatyzować, a ich los jest dla widza obojętny. W pewnym stopniu jest
to konsekwencja świadomej decyzji reżysera – by skupić się na historii a nie na
postaciach. Jednak nie usprawiedliwia to tego, że postacie są identycznie
wyglądającymi, pięknymi chłopcami bez żądnego charakteru. Już Apollo 13 (którego zakończenie też znamy
od początku) potrafił lepiej zaangażować emocjonalnie. W dodatku Nolan znowu
zatrudnił do filmu tych samych aktorów, co zawsze. Cillian Murphy jest postacią
niepotrzebną i wrzuconą na siłę, a rolę Toma Hardy’ego (którego twarz jest przez
cały czas zasłonięta maską) mógłby zagrać każdy. Jest nawet Michael Caine –
jako głos z radia. Jedyną postacią, której historia mnie w pewnym stopniu
poruszyła, był George, nastolatek ochotniczo pomagający na cywilnej łódce. Jego
historia spodobała mi się, bo jest gorzką ironią – rozpoczyna on film słowami „Będę
użyteczny, sir” a upada głową na schody i okazuje się całkowicie bezużyteczny.
W dodatku, mimo że film
jest lansowany jako realistyczne, „nagie” przedstawienie wojennych realiów, to
Nolan nie uległ pokusie powstrzymania się od „podniosłych” chwil:
[admirał obserwuje
przez lornetkę zbliżające się na pomoc cywilne brytyjskie okręty]
- Co tam jest!? Co pan
widzi, admirale!?
[admirał odpowiada ze
łzami w oczach]
- Dom.
Mocno tandetna i
irytująca jest też ścieżka dźwiękowa. Muzyka Hansa Zimmera próbuje manipulować
emocjami widza używając „trzymających w napięciu” zabiegów typu crescendo i,
przede wszystkim, tykania zegara. Na szczęście nie ma znanych z Interstellar
głośnych trąb.
O ile trylogia
Mrocznego Rycerza czy Incepcja były solidnymi, dostarczającymi
satysfakcjonującej rozrywki blockbusterami, tak Dunkierka męczy. Męczy muzyka,
męczą postacie, w końcu męczy nuda na ekranie. Męczy też niezmienny od lat
zwyczaj oszukiwania widzów, wmawiania im, że oglądają ambitny film z głębokim ładunkiem
emocjonalnym, awangardowy, efekt geniuszu – podczas gdy w rzeczywistości jest
to mało udany film wojenny. Metoda Nolana na podbicie Hollywood sprawdzała się
przez pierwszych parę lat, natomiast obecnie wyłącznie irytuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz