środa, 16 sierpnia 2017

Dunkierka



Dunkierka Christophera Nolana nie jest stekiem bzdur jak Interstellar, ale wciąż nie wychodzi poza typową dla tego reżysera formułę płytkiego filmu udającego głęboki.



Nolan jest jednym z najpopularniejszych twórców ostatniego piętnastolecia. Niczym Steve Jobs, nie tylko rozpoznał i wykorzystał istniejące na rynku trendy, ale praktycznie stworzył sobie armię oddanych fanów. Użył do tego dobrze przemyślanych, bezczelnych, ale skutecznych zagrywek, które z każdym filmem nieco modyfikuje, ale ich duch pozostaje taki sam. 

O ile poprzednie filmy Nolana oszukiwały widzów tak, żeby myśleli, że są mądrzy, tak Dunkierka jest płytkim blockbusterem oszukującym widzów, że oglądają poważny i szczery film (anty) wojenny. Film powstał, by stworzyć wrażenie, że Nolan, po bajeczkach w stylu Mrocznego Rycerza czy Interstellar, wraca do faux-intelektualnego kina w stylu Memento czy Bezsenności, nie zatracając swojego przywiązania do „warsztatowej perfekcji”, „wizualnej doskonałości”, „trzymania w napięciu” i innych wypowiadanych bezmyślnie wyrażeń. Dunkierka, by zaspokoić napalonych fanboyów, została nawet nakręcona na taśmie 70mm i bardzo mocno forsowane jest oglądanie jej w IMAX. Co więcej, film zawiera opowiedziane w niechronologicznym porządku trzy historie – pilota RAF-u walczącego z Luftwaffe, załogi cywilnej łódki płynącej na uwięzionym na plaży żołnierzom i wreszcie wspomnianych, stłoczonych na plaży żołnierzy, walczących o przetrwanie. Historie te przeplatają się i są pokazane do końca po kolei. W przeciwieństwie do Mementa, uchwytującego w ten sposób zaburzenia pamięci protagonisty, tutaj zabieg ten nie ma żadnego sensu poza tym, żeby pokazać, że „można”. Służy temu, by widz w ustalonych momentach pomyślał sobie „Aha! Teraz było cofnięcie czasu!” i odniósł fałszywe wrażenie, że film jest złożony i „mądry”.

Reżyser podejmuje próbę pokazania brytyjskiego wojennego patriotyzmu i mobilizacji. Jednak w filmie widać tylko jedną postać, która jest szczerze przejęta zaistniałą sytuacją, naprawdę oddana pomaganiu potrzebującym żołnierzom i ogólnie okazująca jakiekolwiek autentyczne uczucia. Jest to rozdająca herbatę i kanapki z dżemem bufetowa na statku. Reszta obsady po prostu „spełnia swoją powinność” bez słowa, bez rozważań i bez emocji. Motywacje płynących na ratunek cywilów są niewiarygodne, a tak właściwie to ich nie ma. Jest to pewien postęp po wypluwających bełkotliwe banały postaciach z Interstellar, jednak i tak pozostawia spory niedosyt. Być może reżyser próbował w ten sposób pokazać bezduszność i bezuczuciowość wojennych zmagań, jednak bardziej prawdopodobne jest, że nie czuje on i nie potrafi pokazać patriotycznych uniesień. Nie jestem zwolennikiem tępej narodowej propagandy w stylu Helikoptera w Ogniu. Jednak ukazanie jednego z ważniejszych dla Brytyjczyków momentu w ich najnowszej historii, w pewnym sensie będącym jednym z mitów założycielskich powojennej Brytanii w sposób bezuczuciowy wydaje się błędne i krzywdzące dla uczestniczących w tych wydarzeniach osób.

Z bohaterami filmu nie da się sympatyzować, a ich los jest dla widza obojętny. W pewnym stopniu jest to konsekwencja świadomej decyzji reżysera – by skupić się na historii a nie na postaciach. Jednak nie usprawiedliwia to tego, że postacie są identycznie wyglądającymi, pięknymi chłopcami bez żądnego charakteru. Już Apollo 13 (którego zakończenie też znamy od początku) potrafił lepiej zaangażować emocjonalnie. W dodatku Nolan znowu zatrudnił do filmu tych samych aktorów, co zawsze. Cillian Murphy jest postacią niepotrzebną i wrzuconą na siłę, a rolę Toma Hardy’ego (którego twarz jest przez cały czas zasłonięta maską) mógłby zagrać każdy. Jest nawet Michael Caine – jako głos z radia. Jedyną postacią, której historia mnie w pewnym stopniu poruszyła, był George, nastolatek ochotniczo pomagający na cywilnej łódce. Jego historia spodobała mi się, bo jest gorzką ironią – rozpoczyna on film słowami „Będę użyteczny, sir” a upada głową na schody i okazuje się całkowicie bezużyteczny.

W dodatku, mimo że film jest lansowany jako realistyczne, „nagie” przedstawienie wojennych realiów, to Nolan nie uległ pokusie powstrzymania się od „podniosłych” chwil:
[admirał obserwuje przez lornetkę zbliżające się na pomoc cywilne brytyjskie okręty]
- Co tam jest!? Co pan widzi, admirale!?
[admirał odpowiada ze łzami w oczach]
- Dom.

Mocno tandetna i irytująca jest też ścieżka dźwiękowa. Muzyka Hansa Zimmera próbuje manipulować emocjami widza używając „trzymających w napięciu” zabiegów typu crescendo i, przede wszystkim, tykania zegara. Na szczęście nie ma znanych z Interstellar głośnych trąb.

O ile trylogia Mrocznego Rycerza czy Incepcja były solidnymi, dostarczającymi satysfakcjonującej rozrywki blockbusterami, tak Dunkierka męczy. Męczy muzyka, męczą postacie, w końcu męczy nuda na ekranie. Męczy też niezmienny od lat zwyczaj oszukiwania widzów, wmawiania im, że oglądają ambitny film z głębokim ładunkiem emocjonalnym, awangardowy, efekt geniuszu – podczas gdy w rzeczywistości jest to mało udany film wojenny. Metoda Nolana na podbicie Hollywood sprawdzała się przez pierwszych parę lat, natomiast obecnie wyłącznie irytuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz